.

.

niedziela, 21 grudnia 2014

Coraz bliżej święta

Wreszcie prawdziwie poczułam zbliżające się Boże Narodzenie:
- wczoraj rano byłam u spowiedzi,
- potem zakupiliśmy choinkę,
- zakończyliśmy kompletowanie prezentów dla bliskich,
- zostały ulepione pierogi z soczewicą, kapustą i grzybami oraz uszka,
- dzisiaj upiekłyśmy i udekorowałyśmy ze szwagierkami pierniczki.
 
Postanowiłam sfotografować te ulotne i magiczne przedświąteczne momenty. Jakość jest niestety niezbyt zadowalająca. Jednak przy świetle dziennym nie mam możliwości zrobienia zdjęć, bo jestem w pracy. Tylko choinkę udało mi się sfotografować przy dziennym świetle w sobotę.
 
 
Choinka jak co roku żywa. Pachnie nią już od wejścia do domu. Nowa bombka to piłka nożna widoczna prawie na samym szczycie choinki. Nie mogło zabraknąć takiego akcentu w domu, gdzie jest taki kibic jak mój mąż. Wpadła mi w oko na stoisku z polskimi bombkami i od razu postanowiłam ją kupić :)
 
 
Nie mam talentu plastycznego, co nie przeszkadza mi w radosnej twórczości podczas dekorowania pierniczków. Nie są perfekcyjnie piękne, ale są moje i przyjemnie było je dekorować.
 
 
 
 
 
 
Na kuchennym parapecie też już jest kilka świątecznych akcentów.
 
 
Drzwi wejściowe ozdobiłam wieńcem. Jak będę miała czas, to trochę go udekoruję, jeśli nie, to pozostanie taki prosty.
 
 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Boże Narodzenie tuż za rogiem...

Czas leci jak z procy. Jak dla mnie za szybko. Przyznam, że w tym roku nie mam nawet wiele czasu na przygotowania do świąt. Dookoła tyle bożonarodzeniowych akcentów, a ja dopiero się rozkręcam. Planowałam w tym roku sporo wcześniej zaopatrzyć się w upominki dla bliskich, część już mam, ale reszta czeka i nie wiem doprawdy kiedy to podopinam, bo zaganiana jestem wyjątkowo. W ubiegłym roku i dwa lata temu miałam urlop przed świętami. Dzięki czemu mogłam spokojnie i bez spinki wszystko zorganizować. W tym grudniu to nierealne, przygotowań będzie znacznie mniej, bo i czasu mniej. Świąteczne porządki będą niedokładne, raczej takie ogarnianie. Dokładne, bardziej perfekcyjne planuję w Nowym już Roku.
 
 
Na szczęście religijne przygotowania się udają, bo rekolekcje za mną. Zostaje spowiedź przedświąteczna. Warto w ten sposób się przygotować, bo pełniej i prawdziwiej przeżywa się święta. W końcu Boże Narodzenie to uroczyste świętowanie przyjścia na świat Jezusa.
 
 
Powolutku w salonie zaczynają się pojawiać oznaki nadchodzących dni. Pierwsza bombka to prezent od siostry, z jednej strony ma dziurę na włożenie świeczki. Nie ma śniegu za oknem, to chociaż na ten biały krajobraz mogę się napatrzeć. Postawiłam ją na komodzie. Druga bombka z cekinów to prezent od pewnej kochanej siedmiolatki, która wykonała ją własnoręcznie. Lubię takie przedmioty.
 
 
Błyszczące świeczniki już się przydają :) Wyciągnięte kilka dni temu z czeluści komody. Bardzo je lubię. Klimatycznie wyglądają i przy włączonym świetle i ozdobione jedynie blaskiem świec.
 
Choinka jak co roku, odkąd ubieramy ją razem z mężem, będzie żywa. Pewnie raczej trochę mniej niż średnia, bo nowa, duża kanapa nie daje możliwości ustawienia większej choinki.
 
 
Ciasto na piernik staropolski leżakuje sobie od początku grudnia i czeka spokojnie na swój czas. Powinien być przygotowany wcześniej, ale i taki będzie smaczny. Niedziela będzie rodzinnym dniem pieczenia i zdobienia pierniczków. Po raz pierwszy będę je robiła za szwagierkami i pewną trzylatką. Myślę, że będzie fajnie. Już się nie mogę doczekać zapachu wydobywającego się z piekarnika i atmosfery wspólnego wypiekania ciasteczek. A od niedzieli raptem dwa dni i wigilia.
 
 
Moja mama znalazła w sklepie świetne i niedrogie idealne do pierniczków foremki w dwóch kształtach i różnych wielkościach. Nie mogłam ich nie kupić, gdy mi je pokazała. I jeszcze ten fioletowy kolor. Musiały znaleźć się w moim koszyku.
 
 
 

wtorek, 18 listopada 2014

Gdy za oknem pada deszcz

Gdy za oknem pada deszcz, listopad się rozpasał i szaleje jak może ogłaszając wszem i wobec swą moc, to nie pozostaje nam nic innego jak schronić się w ciepłym domu i kombinować jak by tu odstraszyć wszelkie smutki i chandry. Grunt to nie poddać się jesiennej depresji i starać się przyjemnie i pożytecznie spędzić czas. Najprostszym sposobem i jednym z najszybszych jest zjedzenie czegoś pysznego i słodkiego. Gdy w sekretnej szafce, będącej skarbcem na taki moment, zieje pustką, to trzeba przystąpić do działania. Najlepiej szybko i sprawnie. Moją inspiracją były czarne porzeczki, czekały na ten moment od dłuższego czasu, wreszcie spróbowałam wykorzystać je w kuchni.
 
 
Ja akurat miałam w lodówce słoik czarnych porzeczek z nalewki, podczas zakupów skoczyłam po biszkopciki i śmietanę. Gorzka czekolada była w tajemnej skrytce. Ot i wszystkie składniki:
 
biszkopciki
śmietana 30% lub 36%
dowolne owoce z nalewki
gorzka czekolada.
 
Na dno poszły pokruszone herbatniki. Skropiłam je odrobiną nalewki.

 
 Dalej warstwa porzeczek, bałam się nakładać ich dużo, bo bałam się, że będzie za mocno alkoholowe, a nie chciałam przesadzić. Miało być smacznie przede wszystkim.

 
 Następna warstwa to bita śmietana, najlepsza będzie 36%, ale nie było jej w sklepie, z 30% trochę się namęczyłam z ubijaniem. Ilość cukru pudru dodana do śmietany była śladowa. Deser miał być wytrawny, nie za słodki. Wszystko otuliła kołderka z gorzkiej czekolady. Następnie do lodówki, po kilku godzinach dopiero zostało skonsumowane, ale wyszło pyszne. Zdecydowanie polecam.


Oczywiście nie samymi słodyczami człowiek żyje, zaczytuję się w świeżej dostawie prasy i książkach. Zawsze powtarzałam, że czytam jedną, potem zaczynam kolejną lekturę, ale teraz mam rozpoczęte trzy książki:
- Labirynt Śniących Książek Waltera Moersa,
- Trędowatą Heleny Mniszkówny
- i Jej wszystkie życia Kate Atkinson.
Przyznam, że czytam je na przemian, to dziwne u mnie, bo nigdy nie czytałam kilku książek jednocześnie...

sobota, 25 października 2014

Niezwykły widok jak na październik

Dzisiaj pojechałam na działkę na wieś z powodu prozaicznego, by pozwozić do domu marchew, pietruszkę, buraki, fasolę i seler  zanim zamarzną. Warzyw jest sporo, więc będzie co jeść zimą. Dodatkowym plusem jest brak nawozów. Podczas obcinania liści z buraków zauważyłam coś niezwykłego jak na październik, mianowicie na jednym z liści spoczął motyl i delikatnie poruszał skrzydełkami. Błyskawicznie pobiegłam do samochodu po aparat. Na szczęście nie uciekł i zdążyłam go sfotografować. A miałam nie zabierać lustrzanki. Warto być przygotowanym. Efekt dzisiejszego zaskoczenia poniżej :)

niedziela, 12 października 2014

Jesienne migawki

Tegoroczna jesień nas rozpieszcza, szczególnie ostatnie dni. Jest ciepło, słonecznie, kolorowo, bo liście już zmieniają kolor i robi się coraz bardziej szeleszcząco pod stopami, co bardzo lubię. Poranki oczywiście są chłodniejsze, więc wychodząc rano z domu, otulam się apaszkami, nakładam kurtkę lub płaszcz, kilka razy zdarzyło mi się też nałożyć rękawiczki. Potem w ciągu dnia jest już przyjemnie i spokojnie można wracać w samym swetrze czy bluzce. Mam ostatnio sporo na głowie i zapomniałam jak piękny czas roku teraz mamy. Warto choć trochę, na miarę możliwości, go celebrować i cieszyć się darami jesieni, zanim niebo zasnuje gęsta, stalowa powłoka i zaczną z niego spadać krople, coraz większe i coraz szybciej. Wtedy też jest miło, ale dopiero gdy jest się w ciepłym pomieszczeniu, a zmarznięte uprzednio dłonie są rozgrzane, a przemoczone stopy wysuszone. Kto nie ma kaloszy, proponuję odhaczyć ten zakup. A teraz delektuję się piękną, polską, złotą jesienią.
 
 
Zajadam się orzechami laskowymi, które teraz smakują inaczej, są bardziej wilgotne i miękkie, najlepsze po prostu. Jak tylko kończy się zapas, wybieram się na targ po kolejne.
 
 
Świetne pomarańczowe wszechstronne w kuchni warzywo, które można przyrządzić i na słono i na słodko. Preferuję zupy dyniowe na słono, ale moja babcia robiła fenomenalną zupę na słodko z tak zwanymi kluskami rwanymi, to dopiero było mistrzostwo. Polecam też placki dyniowe, które robi się identycznie jak ziemniaczane, tylko zamiast ziemniaków dajemy dynię. Smaczna jest także marynowana. A moja mama robi fenomenalne gęste soki dyniowo-pomarańczowe, dyniowo-żurawinowe, dyniowo-śliwkowe, dyniowo-jabłkowe. Soki są o niebo lepsze od tych kupnych. Ciasta z dynią jeszcze nie jadłam, ale mam w planach.
 



Październikowy przegląd ulubionej prasy. Przyznam, że od pewnego czasu nie oglądam wiadomości, nie czytam prasy ani portali, gdzie opisywane są bieżące wydarzenia (czytaj kroniki zdarzeń i wypadków oraz subiektywnie przedstawiane wydarzenia) i jestem dzięki temu spokojniejsza i szczęśliwsza.
 
 
Nie mogę się napatrzeć na różnorodność kolorowych liści. Jest ich tak wiele, że można by fotografować i fotografować, bo prawie każdy przyciąga uwagę.
 
 
Trujący i niejadalny, ale jaki fotogeniczny.
 
 
Jesienne światło jest wyjątkowe. Bardzo lubię przy nim fotografować, zdjęcia wychodzą niezwykłe, tylko o tej porze roku jest takie światło.
 
 
Niby taki typowy widok - drzewo pokryte masą żółtych liści - ale nie potrafię przejść obojętnie :)
 
 
Na koniec to co bardzo lubię czyli dywany kolorowych i szeleszczących liści. Od dziecka tak mam, że lubię szurać stopami, gdy idę takim miejscem. Im głośniejszy szelest, tym lepiej. Im grubsza warstwa liści, a one bardziej suche, tym lepiej.

sobota, 4 października 2014

Szybki, prosty i smaczny deser z jesiennych malin

Mam na działce kilka krzaczków jesiennych malin, to niewiele, ale wystarcza, by sobie poskubać świeżych, by pomrozić na zimę, by czasem coś przyrządzić. Wczoraj zebrałam pełne kilogramowe wiadereczko po śmietanie. Miałam ochotę na dobry deser, ale taki pochłaniający niewiele czasu. Musiałam jedynie skoczyć do sklepu po śmietanę i zabrałam się do działania. Na dno szklanek poszły pokruszone biszkopciki, nie chciałam by były suche, więc skropiłam je nalewką truskawkową. Na to warstwa świeżych malin, następnie bita śmietana 30% z odrobiną cukru. Na sam wierzch tarta gorzka czekolada. Do tej pory ścierałam czekoladę na tarce, co było uciążliwe, bo sporo rozpuszczało się w trakcie i miałam brudne ręce. Wczoraj potraktowałam czekoladę obieraczką do warzyw - świetny sposób, polecam, podpatrzyłam to w jakimś programie kulinarnym. Mniej wysiłku, a lepsze efekty. Wracając do deseru wyszedł zaskakująco smaczny. Połączenie biszkopcików z nalewką, smaku mało słodkich malin i bitej śmietany ze znikomą ilością cukru oraz gorzkiej czekolady okazało się naprawdę mocne, deser zachwycił nawet osoby na ogół stroniące od słodkości.
 
 
Białko i mąka pszenna w biszkopcikach oraz śmietana nie powinny się pojawiać w mojej diecie ze względów zdrowotnych, ale małe szaleństwo od czasu do czasu nikomu nie zaszkodzi. Dla smaku takiego deseru warto się złamać.
 
 
 

niedziela, 21 września 2014

Wyśmienity pulled pork

O tym daniu przeczytałam przypadkiem, gdy przeglądałam blog chillibite. Przepis mnie zaintrygował, skopiowałam go sobie i zapisałam w wirtualnym spisie potraw do przetestowania. Na jakiś czas o nim zapomniałam, ale ostatnio znowu zaczął mi chodzić po głowie. Lubię celebrować niedzielne śniadania, więc postanowiłam poeksperymentować. Mąż kupił 1,5 kilogramowy kawał łopatki i zabrałam się za przygotowania. Bazowałam na przepisie z powyższego bloga, ale dałam inne przyprawy, podaję wersję zmienioną.
 
PULLED PORK
 
1,5 kg łopatki
 
Zalewa:
2 litry wody
130 g soli ( dałam część morskiej, a resztę zwykłej)
50 g brązowego cukru
1 łyżeczka wędzonej papryki
pieprz czarny mielony
pieprz ziołowy
3 liście laurowe
1łyżeczka suszonej bazylii.
 
Składniki zalewy wymieszać, ja lekko ją podgrzałam, by aromaty stały się silniejsze. W przestudzoną zalewę włożyłam mięso i odstawiłam do lodówki na 4 godziny. Powinno się dłużej macerować, ale u mnie nie udało się inaczej. Po wyjęciu z marynaty posmarowałam emaliowany pojemnik olejem rzepakowym, mięso osuszyłam i obsypałam przyprawami: solą, pieprzem czarnym i ziołowym, kurkumą, papryką wędzoną, czosnkiem i bazylią. Przykryłam i wstawiłam do nagrzanego do 100 stopni piekarnika na funkcję z termoobiegiem. Mięso wstawiłam do piekarnika o 22:00,  nastawiłam sobie budzik na 6:00 i poszłam spać. Wstałam, nakarmiłam i wyprowadziłam psa i podkręciłam piekarnik do 130 stopni. Po godzinie pieczenia w tej temperaturze, zdjęłam pokrywę i trzymałam mięso jeszcze około 40 minut, a w połowie tego czasu obróciłam łopatkę. Po wyciagnięciu mięso odpoczywało 20 minut, dłużej nie wytrzymała, bo byłam za bardzo głodna. Przed podaniem mięso zostało "wyczesane" czyli widelcem podzielone na małe kawałki. Podane z żytnim pieczywem, masłem/majonezem i korniszonem.
 
 
Mięso wyszło obłędnie pyszne. Rozpływało się w ustach, było bardzo aromatyczne i po prostu perfekcyjne. Kanapki wyjątkowe, dawno nie jadłam tak świetnych. Pulled pork wprowadzam do mojego menu, ale z powodów ekonomicznych często nie będę go robiła. W takich momentach żałuję, że nie mam piekarnika na gaz, bo jednak jest tańszy niż prąd... Przepis będzie na moim stole szykowany na wyjątkowe okazje. Najfajniejsze jest to, że mięso się piecze, gdy ja śpię :) Wspaniała sprawa.
 
 
 

czwartek, 18 września 2014

Nigdy nie mów nigdy czyli podejście drugie

W ubiegłym roku pisałam, że po raz pierwszy i ostatni zrobiłam suszone pomidory. Po godzinach spędzonych w kuchni przy upalnej pogodzie, bo było to w sierpniu zniechęciłam się do tej czynności. Jednak już po otwarciu pierwszego słoika i spróbowania tak przyrządzonego warzywa, zauroczył mnie ten smak. Mieszanki oleju z oliwą użyłam zamiast masła, do tego plasterki kiełbasy i na wierzch pomidor. Pyszota. Kto nie jadł suszonego pomidora, niech spróbuje, bo ciężko opisać ten smak, kto jadł wie, co piszę. Aromat oleju przesyconego smakiem i zapachem pomidora i ziół jest wyjątkowy. Ostatni słoiczek w zeszłego roku spałaszowali rodzice kilka dni temu, próbowali go po raz pierwszy i chcieli jeszcze :) Smak czerwonego mięsistego warzywa jest głęboki, idealny do kanapek czy past. Mimo czasu potrzebnego do wykonania akcji suszenia, skusiłam się po raz drugi i zrobiłam wczoraj 7 małych słoiczków. Taka ilość wychodzi z 2 kg pomidorów. Użyłam odmiany Lima, która ma niewiele miąższu. Została mi jeszcze połowa do suszenia.
 
 
SUSZONE POMIDORY
 
2 kg pomidorów odmiany, która ma mało miąższu
sól
pieprz
suszona bazylia, oregano i rozmaryn
świeża bazylia, tymianek i majeranek
2 łyżeczki octu winnego
oliwa i olej w proporcjach 1:1
 
Warzywa pokroić w ćwiartki, łyżką wydrążyć miąższ ( można go spożytkować na przecier, dodać do obiadu). Pomidory poukładać na wyłożonej na papierze do pieczenia blasze ( jeden obok drugiego, ale nie warstwowo bo nie wyschną), posypać solą i włożyć do nagrzanego do 100 stopni piekarnika, który powinien być lekko uchylony. W tej temperaturze suszymy 4-5 godzin, ale w trakcie trzeba zaglądać, by się nie spaliły. Chodzi o to, by brzegi były ładnie pomarszczone, środek podsuszony, ale jędrny, mają wyjść nie chipsy, ale pomidory. Kto suszy pomidory po raz pierwszy warto poszperać w sieci i poprzeglądać jak wyglądają idealnie wysuszone pomidory. Gotowe i przestudzone warzywa wkładamy do wyparzonych słoików, skrapiamy octem, dodajemy zioła ( oczywiście dowolne, wybieramy co lubimy, ja tak zrobiłam). Olej i oliwę wlewamy do jednego garnka, podgrzewamy, wlewamy do słoików. Zakręcamy i na przynajmniej godzinę odwracamy do góry nogami, by złapały. Etap podgrzewania sprawił mi pewne problemy, bo nie wiedziałam, kiedy będzie gotowe. Tutaj istotne jest by tłuszcz był mocno ciepły, ale nie gorący, bo inaczej zioła i pomidory się usmażą, a nie mają się smażyć, tylko tłuszcz ma je zakonserwować. Proponuję ostrożnie sprawdzać ręką powietrze nad olejem i próbować zalewać słoiki, gdy usłyszy się skwierczenie jak przy smażeniu, natychmiast przerwać, poczekać aż chwilę przestygnie i kontynuować. Ten etap trzeba poćwiczyć, bo ciężko go opisać.
 
Mam pomysł, by kupić słoiczek suszonych pomidorów i otworzyć własne i porównać smak. Ciekawe jaka i czy będzie różnica.
 
Poniżej, razem z wrzosem, pozuje do zdjęcia prezent od siostry. Te najnowsze zdobycze książkowe to dwa tomy Heleny Mniszkówny i kontynuacja czyli trzy tomy Anny Rohóczanki. Znam Trędowatą z filmu i kiedyś raz czytałam, ale chętnie sobie odświeżę i przeczytam o dalszych losach bohaterów. Kolejnych czterech tomów nie znam, więc jestem ciekawa rozwoju akcji.
 
 
Wydania są stare, ale to potęguje urok tych tomów. Raczej nie będą długo czekały na lekturę. Kolejność czytania od najniżej do najwyżej położonej książki.
 
 
Pisałam ostatnio za co lubię jesień, zapomniałam wtedy wspomnieć o wrzosach. Są piękne, takie eteryczne i w dodatku fioletowe, a mam słabość do tego koloru. Świetnie wyglądają na kuchennym parapecie obok najstarszego z moich storczyków. I osłonki mi się przydały, dłuższy czas leżały bezużytecznie po ostatnim przesadzaniu storczyków, gdy okazały się za małe do nowych doniczek.
 
 
Moje okazy mają jeszcze nie całkiem rozwinięte kwiaty, czekam na końcowy efekt :)
 
 

poniedziałek, 8 września 2014

Pomidorowy zawrót głowy

Efekty ostatnich zakupów na lubelskim targu. Przydał się gigantyczny garnek pożyczony od mamy, bo moje są za małe. Przygotowałam domowy ketchup i przecier. Oba po raz pierwszy. Ketchup jest w słoiku po lewej. Przewertowałam blogi kulinarne w poszukiwaniu przepisów, nie skorzystałam z żadnego od początku do końca, wzięłam z kilku receptur parę elementów, wybrałam to, co miałam w domu i powstały dwa naprawdę smaczne przepisy.

PRZECIER POMIDOROWY
 
pomidory - użyłam około 11 kg
7 łyżek soli
 
Za radą koleżanki nie bawiłam się w obieranie pomidorów ze skórki, ziarenka też zostały, bo w przecierze mi nie przeszkadzają. Umyte i pokrojone w ćwiartki warzywa, wrzucałam do maszynki do mięsa, która na miał rozdrobniła skórki i miąższ. Następnie do duuużego gara, zagotowałam i odparowywały przez około 5 godzin. Następnie gorący przecier został przelany do gorących słoików, następnie pasteryzowany w piekarniku przez 15 minut.

Zimą będzie idealną bazą do sosów i zup. Najważniejsze, że bez żadnej zbędnej chemii. Esencja pomidorowatości pomidora.

   
DOMOWY KETCHUP
 
4 kg pomidorów
3 czerwone papryki
3 czerwone cebule
4 jabłka
kilkanaście śliwek
kawałek dyni
kilka łyżek soli
kilka łyżek cukru
niecałe pół szklanki octu jabłkowego pół na pół z winnym
czarny pieprz świeżo mielony
pieprz ziołowy
suszona bazylia
 
Warzywa i owoce zostały przepuszczone przez maszynkę do mięsa. Pomidory zostały przetarte przez sito, to był najtrudniejszy i najbardziej żmudny etap.  Cała masa od zagotowania pyrkotała na małym ogniu przez prawie 5 godzin. Na koniec ketchup trafił do małych gorących słoików i pasteryzowałam go jeszcze przez niecały kwadrans. Smakowo wyszło coś między czatnejem a ketchupem. Jest inny niż sklepowy, ma więcej warzyw, więc inaczej smakuje, ale jest pyszny. Planuję robić go częściej, bo naprawdę warto. Oprócz przecierania przez sito wykonanie jest proste. To jest najgorszy etap, więc wtedy potrzebna jest cierpliwość albo ktoś posiadający tę cnotę do pomocy.

piątek, 5 września 2014

Dlaczego jesień jest fajna?

Ostatnie dni sierpnia dały mi przedsmak jesieni. Chłodno, pochmurnie, przelotne deszcze. Kalosze nawet się przydały i to nie raz. Lato jest moim najukochańszym okresem, ale w sumie lubię wszystkie pory roku ( choć zima wyjątkowo potrafi dać w kość). Jesień cenię za kasztany, kolorowe liście na drzewach, a potem gdy są suche i szeleszczą pod stopami, przepyszne śliwki, wielkie dynie, świeże orzechy włoskie i laskowe, aromatyczną pigwę, winogron z ogrodu, spacery po lesie i rodzinne zbieranie grzybów ( zbierać lubię, choć jeść już niekoniecznie, odpowiada mi smak duszonych kominków, sfotografowanych poniżej, i marynowanych grzybów, za suszonymi nie przepadam).
 
 
Podczas sierpniowych dni towarzyszył mi Historyk Elizabeth Costovej. Książkę przeczytałam po raz drugi i nadal uważam, że jest fenomenalna a najnowsze książki o wampirach do pięt jej nie dorastają. Kostowa jest mistrzynią w tworzeniu mrocznej atmosfery, zagmatwania akcji i intrygowania czytelnika tym, co będzie dalej. Teraz zaczęłam lekturę Makatki Katarzyny Grocholi i Doroty Szelągowskiej. Grochola to jedna z moich ulubionych pisarek, która jak mało kto potrafi poprawić mi humor, a Szelągowska ma świetne programy o wnętrzach na DOMO+. Książka to zbiór felietonów matki i córki, ciekawie się zaczyna. Pierwotny tytuł brzmiał Warkocze z pępowiny... :) Dobrze że ostatecznie wygrał tytuł Makatka.
 
 
Z dzisiejszej wyprawy na targ przytargałam 15 kilogramów pomidorów. Oczywiście sama tego nie dźwigałam, nie dałabym rady. W życiu jeszcze nie kupiłam na raz tyle tych warzyw. Owoce tego zakupu wkrótce na blogu, dzisiaj nie są jeszcze gotowe, a ja jestem zbyt zmęczona. Dały mi w kość. Taką ilość nie jest łatwo przerobić.
 
 
  

niedziela, 24 sierpnia 2014

Uratowane przed śmietnikiem

Dosłownie i w ostatniej prawie chwili. Podczas porannej kawy tata mnie zapytał czy nie chciałabym starych szklanych talerzyków. Okazało się, że rodzice już jakiś czas temu przywieźli je z działki na wsi, gdzie kiedyś mieszkała ciocia. Talerzyki swoje odstały, mamie nie przypadły do gustu, tym bardziej, że ma sporo tego typu rzeczy i przeznaczyła je do wyrzucenia podczas ostatnich porządków piwnicy. Tata je znalazł i pomyślał, że najpierw mi je pokaże i dopiero potem ewentualnie wyrzuci. Talerzyki mi się bardzo spodobały mimo warstwy kurzu i brudu. Mają ładny, unikatowy dzisiaj kształt. Oczywiście przygarnęłam te maluchy. Na pewno się przydadzą. Są idealne i jako talerzyk na ciasto i jako spodek pod szklankę bądź filiżankę.
 
 
W tle dalie z pasją hodowane przez moją mamę, która nazywa je georginiami, a babcia ( mama mamy), która też kochała te kwiaty, zwała je organami.
 
Talerzyki leżały zapomniane kilkadziesiąt lat, ciocia trzymała je nieużywane, zachowały się nawet oryginalne naklejki. Ciekawe ile mogą mieć lat. Cieszę się, że udało mi się dostać takie stare, ładne i polskie talerzyki.
 
 
Akcja dezynfekcja i czyszczenie w toku. Tradycyjnie pomógł sprawdzony, polski płyn do mycia naczyń w białej butli. Kupuję go od lat i jeszcze się nie zawiodłam. Nie kuszą mnie żadne reklamy, jestem wierna tej dobrej jakościowo i polskiej marce.
 
 
Czyste mogą już trafić do kuchennej szafki.
 
 

piątek, 22 sierpnia 2014

Wilkie Collins, Kobieta w bieli

Lektura sprzed prawie dwóch miesięcy. Książka została wydana w 1860 roku. W Polsce przetłumaczono ją 100 lat później. Mój egzemplarz pochodzi z 1988 roku czyli ma lat niewiele mniej niż ja :)  Tytuł ma ponad 600 stron, ale to i tak za mało. Książka jest wyjątkowa. Po pierwsze język tak różny od współczesnego, bez żadnych wulgaryzmów, bardzo dobrze się czytało. Atmosfera książka jest umiejętnie zagęszczana, czytelnik zagłębia się coraz bardziej i bardziej w rozwój akcji. Kobieta w bieli to jedna z najstarszych angielskich powieści kryminalnych, mimo że to początki gatunku, to książka jest świetnym kryminałem w dobrym stylu. Zdecydowanie polecam, szczególnie jako odskocznię od literatury najnowszej. Podoba mi się, że książka nie ma przewidywalnego zakończenia, wręcz odwrotnie. Ważnym wątkiem tej powieści jest też miłość, ale opisana ciekawie, nietuzinkowo, nie jest spłycana jak w wielu dzisiejszych książkach i filmach. Tom upolowałam na allegro i przyznam, że to jeden z moich najlepszych książkowych zakupów. Na pewno do niej wrócę.
 
 
Podczas zakupów ogrodniczych na targu natrafiłam przypadkiem na astra alpejskiego, który mnie zauroczył i zachwycił kolorem i delikatnością kwiatów. Nie mogłam go nie kupić. Jako roślina wieloletnia wkrótce wyląduje w ogrodzie, na razie rośnie sobie na moim balkonie. Szkoda że tak krótko kwitnie, ale czyni to tak słodko, że bardzo go polubiłam.
 

 
 

sobota, 16 sierpnia 2014

Święto i Jarmark Jagielloński w Lublinie

15 sierpnia to święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny oraz święto Wojska Polskiego. Dzisiaj w kościołach święcone są zioła i kwiaty. To starty i piękny zwyczaj wart kultywowania. I w kościele na i na mieście widziałam sporo takich bukietów.

 
 
Figurę Matki Boskiej dostałam na osiemnaste urodziny. Na co dzień stoi na półce z książkami, a podczas burzy wystawiam ją na parapet...

 
 
Ten naturalny i piękny w swej prostocie bukiet to nie moje dzieło, ale bardzo mi się podoba, więc go zasuszę i znajdzie miejsce pewnie w mojej kuchni.


Powyżej obiekt mojego pożądania, ale w rzeczywistości kolor jest taki z odrobiną niebieskiego, czego nie widać, bo fotografowałam w nocy przy sztucznym świetle. Poszukiwałam takiego przedmiotu od dawna, ale a to cena za wysoka albo wygląd czy kolor nie taki. Dzisiaj znalazłam idealny, uroczy wizualnie i przystępny cenowo. Wreszcie mam idealny przybornik kuchenny. Znalazłam go na lubelskim Jarmarku Jagiellońskim i oczywiście od razu po powrocie znalazł swoje stałe miejsce na blacie kuchennym. Na jarmarku tradycyjnie były tłumy ludzi i wielu wystawców, było na co patrzeć. Kupiłam tak dzisiaj kilka świetnych rzeczy, o czym poniżej.


Oczywiście nie mogłam nie uzupełnić zapasu drewnianych łopatek i łych kuchennych niezbędnych podczas gotowania. Prosta sprawa, że wybrałam te pozytywne, uśmiechnięte od ucha do ucha. Na razie wskoczyły do szuflady i czekają na swoją kolej.


Mała rzecz, a cieszy :) Pewien czas temu rozpoczęłam zbieranie magnesów. Ten jest drewniany i przyjechał dla mnie z Litwy. Nie mogłam się powstrzymać przed zakupem. Jest słodki i ma dobry, gruby magnes z tyłu, więc ma dobrą przyczepność i możliwość przytrzymania nie tylko małej kartki.


Na koniec kulinarny smaczek - Żubrowiec czyli wędzony boczek, cebula, czosnek, jabłka śliwki, przyprawy i wódka Żubrówka. W pierwszej chwili myślałam, że to smalec, a smalcu nie lubię jeść na kanapce, tylko używam go do smażenia. Natomiast ten produkt smakuje świetnie, idealnie skomponowane smaki i zapachy perfekcyjnie pasują do chleba. Kto nie próbował, niech żałuje. Mam w planie wyprodukowanie tej pyszności w domu, nie wiem czy mi się uda, ale będę próbowała.