O tym daniu przeczytałam przypadkiem, gdy przeglądałam blog chillibite. Przepis mnie zaintrygował, skopiowałam go sobie i zapisałam w wirtualnym spisie potraw do przetestowania. Na jakiś czas o nim zapomniałam, ale ostatnio znowu zaczął mi chodzić po głowie. Lubię celebrować niedzielne śniadania, więc postanowiłam poeksperymentować. Mąż kupił 1,5 kilogramowy kawał łopatki i zabrałam się za przygotowania. Bazowałam na przepisie z powyższego bloga, ale dałam inne przyprawy, podaję wersję zmienioną.
PULLED PORK
1,5 kg łopatki
Zalewa:
2 litry wody
130 g soli ( dałam część morskiej, a resztę zwykłej)
50 g brązowego cukru
1 łyżeczka wędzonej papryki
pieprz czarny mielony
pieprz ziołowy
3 liście laurowe
1łyżeczka suszonej bazylii.
Składniki zalewy wymieszać, ja lekko ją podgrzałam, by aromaty stały się silniejsze. W przestudzoną zalewę włożyłam mięso i odstawiłam do lodówki na 4 godziny. Powinno się dłużej macerować, ale u mnie nie udało się inaczej. Po wyjęciu z marynaty posmarowałam emaliowany pojemnik olejem rzepakowym, mięso osuszyłam i obsypałam przyprawami: solą, pieprzem czarnym i ziołowym, kurkumą, papryką wędzoną, czosnkiem i bazylią. Przykryłam i wstawiłam do nagrzanego do 100 stopni piekarnika na funkcję z termoobiegiem. Mięso wstawiłam do piekarnika o 22:00, nastawiłam sobie budzik na 6:00 i poszłam spać. Wstałam, nakarmiłam i wyprowadziłam psa i podkręciłam piekarnik do 130 stopni. Po godzinie pieczenia w tej temperaturze, zdjęłam pokrywę i trzymałam mięso jeszcze około 40 minut, a w połowie tego czasu obróciłam łopatkę. Po wyciagnięciu mięso odpoczywało 20 minut, dłużej nie wytrzymała, bo byłam za bardzo głodna. Przed podaniem mięso zostało "wyczesane" czyli widelcem podzielone na małe kawałki. Podane z żytnim pieczywem, masłem/majonezem i korniszonem.
Mięso wyszło obłędnie pyszne. Rozpływało się w ustach, było bardzo aromatyczne i po prostu perfekcyjne. Kanapki wyjątkowe, dawno nie jadłam tak świetnych. Pulled pork wprowadzam do mojego menu, ale z powodów ekonomicznych często nie będę go robiła. W takich momentach żałuję, że nie mam piekarnika na gaz, bo jednak jest tańszy niż prąd... Przepis będzie na moim stole szykowany na wyjątkowe okazje. Najfajniejsze jest to, że mięso się piecze, gdy ja śpię :) Wspaniała sprawa.