.

.

czwartek, 27 lutego 2014

Wypastowałam sobie nie podłogę, ale lodówkę

Zapastowałam się czyli zrobiłam pasty do jedzenia sztuk dwie. Często nie mam pomysłu, co by tu w piątek zaserwować. Ostatnio naszło mnie na pasty. Staram się mieć w spiżarce ( moja jest mikroskopijna, bo to po prostu dolna szafka w kuchni, ale dumnie mi służy) zapasy m.in. konserw, dzięki temu nie muszę co chwila biegać do sklepu. Właśnie konserwa rybna mnie do tego natchnęła tydzień temu. Miałam akurat śledzie wędzone. Kupiłam je dość niepewnie, bo te ryby jadłam dotąd w wersji marynowanej i raz pieczonej, ale wędzone smakują wyśmienicie. Zmiksowałam je z suszonymi pomidorami ( UWAGA - pisałam, że więcej ich nie zrobię, to było w dniu pichcenia, po czasie muszę przyznać, gdy prawie wszystkie słoiczki znikły, że smakują wyśmienicie, szczególnie w różnych pastach, więc kto wie, może jednak pokuszę się latem o nowe słoiki...), mrożonym koperkiem - ach jaki zapach unosił się z pojemniczka, gdy go otworzyłam, szczyptą czarnego pieprzu i kurkumą ( bo jest bardzo zdrowa i staram się jej używać w wielu daniach) oraz odrobiną majonezu  ( kupnego, więc był z całych jajek, spróbuję zrobić swój z samych żółtek).


Dzisiaj przygotowałam dwie kolejne. Pierwsza znowu rybna, tym razem z pachnącej wędzonej makreli, suszonych pomidorów, koperku, czarnego pieprzu. Małą niedogodnością było obieranie ryby z ości, nie przepadam za tym, ale smak wynagradza ten trud. Porządnie zmiksowałam, by żadna ewentualna ość się nie ostała. Druga pasta jest z soczewicy. Gotowałam soczewicę około 30 minut, wody dałam tyle, by ziarna były zamoczone, w międzyczasie, gdy wody ubywało, kilka razy jej dolewałam. Do ugotowanej na miękko soczewicy dodałam podsmażoną, drobno pokrojoną cebulkę, posoliłam, doprawiłam czarnym i ziołowym pieprzem i dokładnie zmiksowałam. Jutro będzie jak znalazł i na śniadanie i do pracy. 


W tle mój nowy i wielki emaliowany kubek z dziubkiem z Olkusza w modnym pastelowym odcieniu. Marzył mi się taki od dłuższego czasu. Teraz pełni funkcję pojemnika na wszelkie kuchenne utensylia, ale będzie miał tez inne zastosowania. Marzy mi się jeszcze emaliowany dzbanek do parzenia herbaty i ziół, czekam na ten wymarzony i upatrzony, na razie są braki w magazynie :( Ale spokojnie, uzbroiłam się w cierpliwość.

Dzisiaj ostatni dzień wyzwania fotograficznego z bloga we grochy o tym samym tytule, co nazwa bloga Weroniki. Myślałam, że ominę ten etap, bo grochów u mnie ani widu ani słychu, ale znalazłam dwa przedmioty w kropki. To jedyne groszki, innych nie mam. Dopóki nie zaczęłam przeglądać mieszkania pod kątem tego zdjęcia, nawet nie wiedziałam, że z kropkami tak u mnie krucho... :)


poniedziałek, 24 lutego 2014

Słodkości bez mleka, jajek i pszenicy

Niby banalne, ale prawdziwe, że potrzeba matką wynalazków. Obawiałam się początkowo, że na diecie bez krowiego mleka, białka jaja i pszenicy będzie wyjątkowo ciężko w kwestii słodkości. Fakt trzeba pokombinować, używać innych mąk niż pszenna, czasem mieszanek mąk w odpowiednich proporcjach. Muszę wiedzieć czym zastąpić masło, przecież jest olej czy oliwa. Już wiem, że konsystencję jaką daje jajko osiągnę np. bananem, startym siemieniem lnianym czy mąką ziemniaczaną. Powoli się uczę. Gdy robiłam po raz pierwszy dietetyczne naleśniki, to mleko krowie zastąpiłam kozim, mąkę pszenną kukurydzianą i gryczaną, gorzej było z konsystencją. Pierwszy naleśnik prawie zawsze nie wychodzi, ale mój był doprawdy do niczego, bo nie miał typowego, okrągłego kształtu, tylko składał się z kilkunastu małych kawałków, bo najnormalniej w świecie łobuz się porozrywał. Przepis na naleśniki muszę doszlifować :)

Ciasta bez powyższych składników to wyższa szkoła jazdy ( buszuję w sieci w poszukiwaniu receptur, a na całe szczęście jest ich masa), na razie osładzam sobie życie szybkimi i prostymi przepisami. Niedawno zrobiłam sobie lody, takie sorbetowe. Pokroiłam i zblenderowałam 2 banany, dodałam garść rozmrożonych jagód (dobrze mieć zamrożone owoce i raczyć się nimi o tej porze roku) i zamroziłam. Jadłam posypane obficie pokrojoną gorzką czekoladą. Pycha mówię Wam. Mam w planach lody o bardziej kremowej konsystencji z dodatkiem mleka kokosowego.


Kolejnym sprawdzonym i banalnie prostym deserem są galaretki z owocami. Akurat miałam w domu banana, więc ten owoc trafił pod nóż, następnie w szklankę. Potem jedynie pozostało mi zalać go tężejącą galaretką i do lodówki. Pozostało mi oczekiwanie na stężenie galaretki. Ten szybki deser można zrobić, gdy nie ma się siły ani ochoty na coś bardziej skomplikowanego, a smakowo zaspokoi słodkie zachcianki.


Wczoraj robiłam jabłka pod kruszonką, dzisiaj śliwki. Użyłam oleju słonecznikowego, mąki kukurydzianej i cukru pudru. Postanowiłam, że będę robiła "na oko", by opanować konsystencję. Rezultat był taki, że wczoraj dałam za mało oleju i była sypka, ale smaczna, dzisiaj było w sam raz i kruszona wyszła idealna. Jak dla mnie bomba, nie brakuje mi tu masła ani mąki pszennej. Jedynym minusem przepisu jest jego estetyka, bo nie da się ładnie nałożyć porcji na talerz, więc zaliczam je do takich dań codziennych, domowych, niekoniecznie gdy mamy gości i chcemy się popisać wyglądem.


Zawsze gdy brakuje mi miejsca w zamrażaczu i potrzebuję pilnie się czegoś pozbyć, a mam niewiele czasu na długie gotowanie, wyciągam owoce i robię kompot. Dzisiejszy powstał z mrożonych śliwek, malin i świeżych jabłek. Pyszne i zdrowe. Mało pracy, a jest smaczne i zdrowe. Od dłuższego czasu nie kupuję soków, tylko używam tych z piwnicy zrobionych przeze mnie czy mamę albo gotuję kompoty.


poniedziałek, 10 lutego 2014

Elizabeth Kostova, Łabędź i złodzieje oraz tęsknota za wiosną

Przeczytałam ostatnio Łabędzia i złodziei Elizabeth Kostovej. Książka to prezent świąteczny od przyjaciółki. Książkę oceniam na dobry z plusem. Moja opinia wynika z porównania tytułu z genialnym i wybitnym jak dla mnie Historykiem tej autorki. Łabędź i złodzieje opowiada historię pewnego malarza Roberta Oliviera, nie potrafiłam go polubić, więc ma to wpływ na moją ocenę. Natomiast sama fabuła jest ciekawa, podobało mi się zaskakujące zakończenie wyjaśniające tajemnicę tytułowego łabędzia, intryga ciekawie zarysowana. Książka przeznaczona do niespiesznej lektury, zawiera smaczki dla osób interesujących się malarstwem z naciskiem na impresjonizm ( który bardzo lubię). Kostova z powodzeniem zachwyca stylem, choć nie aż z taką wirtuozerią jak w Historyku, którego ostatnio kupiłam i wkrótce zaserwuję sobie ponowną lekturę.


Wreszcie dnie są coraz dłuższe i o godzinie 16 nie jest jeszcze ciemno za oknem. Powietrze już inaczej pachnie. Ostatnie dni były bardzo słoneczne, dzięki czemu miałam więcej energii. Dzisiaj było bardziej pochmurnie, na trochę tylko wyszło słońce zza chmur, ale przez ten moment niebo było naprawdę meganiebieskie. Mam nadzieję, że będzie już coraz mniej dni, gdy niebo zakryte jest grubą warstwą szarości i nie widać słońca.

Czekając cierpliwie na wiosnę i pierwsze kwiaty w ogrodzie cieszę oczy poniższymi fotografiami. Jestem ciekawa tulipanów, bo jesienią zasadziłam kilka całkiem nowych i ciekawych cebulek. Mam nadzieję, że nie zrobią mi psikusa i zakwitną.  

Aż mi się nie chce wierzyć, że kiedyś nie lubiłam tych kwiatów. Różnorodność dalii jest zadziwiająca i w kwestii kształtów płatków, wysokości roślin jak i kolorów. Moja mama sadzi je od lat i nazywa georginiami, moje babcie też je lubiły, ale u nich funkcjonowały pod nazwą organy.



Niezmiennie zadziwia mnie jak tak delikatna, piękna i pachnąca roślinka jak konwalia może być trująca, a jednak trzeba uważać, bo każda część tej rośliny jest niebezpieczna po zjedzeniu. Subtelność kwiatów konwalii mnie urzeka. Mam w ogrodzie kępę konwalii, ale jakoś średnio kwitną, może mają zbyt mało słońca.


Róże hodowane z sukcesem przez moich rodziców są piękne, choć niestety jako kwiaty cięte nie cieszą zbyt długo. Lubię przy okazji imprez na świeżym powietrzu robić z nich takie bukiety z małą świeczką tu i ówdzie. W ładnej misie są żywą ozdobą stołu.


Ten biały kwiat to bodajże kosmos, uchował się przed ścięcie. Po zakwitnięciu zachwycił i jego byt można uznać za bezpieczny :)


Nazwy fioletowego przystojniaka nie znam, ale kocham od lat kolor fioletowy, więc znalazł się we flakonie.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Damska torebka na zewnątrz i od środka

Nadszedł czas na kolejny post z wyzwania fotograficznego na blogu we grochy. Drugi temat zdjęcia to TORBA i jej wnętrze. Świetny temat. Nasze torby, te większe, mniejsze i całkiem malutkie mają ciekawą, bliską nam i pełną praktycznych rzeczy osobowość. W końcu torebka to wielka przyjaciółka każdej kobiety. Od dobrych kilku lat moje torby były dinozaurami, naprawdę niemałe, oczywiście pełne samych potrzebnych przedmiotów i ciężkie. Niedawno doszłam do wniosku, że szkoda mojego kręgosłupa i warto ograniczyć zawartość do absolutnego minimum. Warunkiem tej przemiany był zakup mniejszej torebki, bo mając dużą nie potrafię nosić w niej niewiele. Łatwo nie było, bo jak wiadomo w sklepach wybór jest niemały, ale jak już szuka się czegoś dla siebie, to trzeba się nachodzić. Udało się i od dobrych kilku miesięcy mam torbę może nie najmniejszą, ale niewielką. Czasem nie mieszczę się ze wszystkim, więc zabieram materiałową torbę zakupową i w niej lądują przede wszystkim książki czy jedzenie do pracy. 
Planowałam zrobić zdjęcie przy świetle zastanym, ale jak wracam z pracy, to jest zbyt ciemno albo zapominam. Postanowiłam, że fotografuję dzisiaj i koniec, bo potem nie wyrobię się w zaplanowanym terminie. Zdjęcie robione po 21:00 przy sztucznym świetle. Fotografia bardziej prawdziwa być nie mogła, to realny zapis tego, co noszę w torebce.
Mój torebkowy niezbędnik to portfel, telefon, krem do rąk, błyszczyk do ust, lusterko, szczotka do włosów, tabletki przeciwbólowe, chusteczki higieniczne, różaniec, kalendarz, długopis, klucze i książka.
A sama torebka, dźwigająca powyższe skarby wygląda tak: